Porady ogrodnicze właścicielki jedynej prywatnej Kolekcji Narodowej Róż w Wyględach.
Zanim zaczęliśmy prowadzić ogród w sposób naturalny, przez ok. 10 lat uprawialiśmy go tradycyjnie, czyli z użyciem środków ochrony roślin. Dziś śmiało nazywam ten sposób inwazyjnym. Prowadząc szkółkę roślin ozdobnych, musiałam używać środków chemicznych przede wszystkim do ochrony mateczników i roślin przeznaczonych do sprzedaży.
Używałam też preparatu Roundup do pozyskiwania terenu pod nowe nasadzenia i wydzierania naturze dziewiczych kawałków nieużytków. Nie jestem więc teoretykiem, gdy mówię o inwazyjności, znam to z praktyki i mogę z całą stanowczością powiedzieć, że po jakimś czasie od zastosowania herbicydu tzw. chwasty wracają, a niektóre, np. osty, skrzyp, powoje, są w ogóle niewrażliwe na ten środek. A na zniszczonym, pozbawionym życia terenie pojawia się mech wątrobowiec, który następnie toruje drogę roślinności tubylczej, która jest silniejsza od roślin ozdobnych i z uporem wraca. Po pewnym czasie obserwacji, a także lekturze różnych publikacji zdecydowałam, że nie będę dłużej niszczyć swojego zdrowia i zdrowia mojej ziemi. Nie używam już środków chemicznych; jeśli niszczę jakieś owady wcinające ze smakiem moje roślin, to w sposób mechaniczny, czyli niedoskonały: wyłapuję i zgniatam, nie używam żółtych tablic na które łapią się też pożyteczne owady. Najczęściej jednak zgadzam się na ich obecność, niestety kosztem urody roślin. Taki styl dla wielu miłośników róż i ogrodów jest trudny do zaakceptowania, z czego doskonale zdaję sobie sprawę.
Po wielu latach nasz ogród stał się w pełni naturalny. Dochodziliśmy do tego rok po roku, zmieniliśmy naszą mentalność i spojrzenie na ogród, uczyliśmy się na własnych błędach, podpatrywaliśmy cudze ogrody w czasie wojaży i dużo czytaliśmy na temat ekologii w ogrodach. Kiedy zdobyliśmy tę wiedzę i doświadczenie, wtedy wszystko stało się prostsze. Na przykład polubiliśmy mszyce, bo wiemy, że są częścią ekosystemu. Bez mszyc nie ma złotooków, biedronek, ptaków. Nie będę udawać, że można polubić zwiota, kwieciaka malinowca czy bruzdownicę. Mam z nimi największy problem. Są to owady związane z najwcześniejszymi różami, gdyż część ich cyklu rozwojowego przebiega właśnie wtedy, kiedy kwitną te najwcześniejsze, np. róże gęstokolczaste czy historyczne. Tych owadów nie lubię szczególnie, bo nie tylko, że oszpecają róże, ale przede wszystkim pozbawiają nas ich kwiatów. Ale mimo to nie walczę z nimi, bo uważam, że to jest walka z wiatrakami. Trzeba powiedzieć sobie jasno: ten problem pojawia się co roku. Zamiast truć siebie i wszystko wokół, wolę cieszyć się tym, co mam w ogrodzie. Uważam, że dobrze jest myśleć pozytywnie, że lepiej nie walczyć z tym, czego nie jesteśmy w stanie zmienić. Nie możemy na wszystko wpływać i urządzać przyrody na swoją modłę. Owady przeobrażą się i znikną, a inne stworzenia dzięki nim będą miały co jeść. Duże krzewy róż, nawet jeśli stracą dziesięć pąków, to sto dziesięć zostanie i będzie nas cieszyć…
Uważam, że lepiej pozwolić na obecność w ogrodzie niechcianych owadów i roślin, a siły i własny bezcenny czas poświecić na stworzenie dobrych warunków naszym ulubienicom, bo na to mamy wpływ, a róże odwdzięczą się zdrowiem, bujnym wzrostem oraz kwitnieniem. Będąc silne, obronią się same. Rosnąc w bogatym gatunkowo środowisku, zyskają naturalnych sprzymierzeńców w zachowaniu zdrowia i urody.
Mam własny „różany kodeks”, którym chętnie się podzielę.
Jego pierwsza zasada brzmi: róże to rośliny światłożądne.
Ja miałam problem właśnie z tym pierwszym punktem, gdyż w pogoni za kolejnymi okazami zacieniłam dosyć mocno ogród. Na szczęście opamiętałam się w porę, a mój mąż przerzedził stare nasadzenia.
Drugie przykazanie to : dobre cięcie we właściwym czasie, czyli przede wszystkim nie za wcześnie.
Tegoroczna zima 2020/21, wyrządziła dużo strat, wiele róż wymarzło i trzeba było ciąć je do samej ziemi, a niektóre całkowicie usunąć, ale te cięte do samej ziemi, dopiero w kwietniu pokazały nabrzmiewające pąki, gdybym wcześniej je usunęła, straciłabym je. Tak więc przy cięciu zalecana ostrożność, brak pośpiechu i dokładne oglądanie każdego pędu. Co do tego ostatniego, to ważne, aby obejrzeć dokładnie każdy pęd, gdyż są odmiany którym w zimie ciemnieją pędy lub tylko jedna ich strona, a dodatkowo u róż historycznych, stare pędy brzydko starzeją się, które łatwo w plątaninie gałązek wziąć za martwe.
Dotyczy wszystkich grup róż. Sama mam zawsze przy tym tysiące wątpliwości. Trudno jest mi ściąć piękny pęd, zwyczajnie nie lubię ciąć roślin, nie znoszę strzyżenia, formowania, a każdy pęd w moich oczach to liście i kwiaty, które zawsze chcę chronić wbrew wiedzy i doświadczeniu. Później często okazuje się, że jednak trzeba było ciąć bezlitośnie… Ale powoli i tu zmieniam swój sposób myślenia. Zawsze uwielbiałam ciąć suche gałązki i to akurat robię prawie odruchowo. Ostatnio nawet dałam zgodę mężowi na przerzedzenie tzw. dzikiej strefy, która rozrosła się chyba do 3 m szerokości, co przy wymiarach naszej działki jest bardzo dużym zawłaszczeniem terenu.
Trzeci punkt brzmi: dobra ściółka jest bardzo ważna.
O tym wiedziałam zawsze i jak mantrę powtarzałam i powtarzam sobie: żadnej gołej, odartej z ochronnej okrywy ziemi, bo to zupełnie nienaturalne. A czym ściółkuję ? To są zawsze naturalne i organiczne materiały a do tego łatwo dostępne i najlepiej takie, aby móc dać im drugie życie czyli liście, słoma, zrębki, słomiasty gnój i tektura, którą odzyskuję ze starych pudeł. Ściółka chroni przed stratami wody, przed zbytnim nagrzewaniem się ziemi, jest miejscem życia różnych mikroorganizmów i wspaniałym źródłem próchnicy.
Czwarty punkt to : nawożenie.
Tak, to też bardzo ważne. Uważam, że najlepiej łączyć nawożenie naturalnymi materiałami cały sezon z wiosennym i wczesnoletnim po pierwszym kwitnieniu nawożeniem mineralnym, które daje glebie też mikroelementy, ich brak przynosi szkody różom i innym roślinom.
Piąty punkt mówi, że przy odpowiednio osłoniętej ziemi dobrze nawiezione i dobrze przycięte rośliny nie potrzebują podlewania.
My podlewamy tylko w ostateczności. Kiedy zaczynają więdnąć byliny, duże drzewa owocowe zwijają liście i więdną hortensje, to znak, że trzeba wkroczyć z podlewaniem i pomóc roślinom przetrwać ten trudny czas. A jak się okazuje róże wcale nie są pierwszymi, które cierpią z powodu braku wody, one są zdolne przetrwać wiele….
Szósty punkt dekalogu stanowi: „nie ma zmiłuj”, przed zimą trzeba rośliny okrywać.
Ten punkt jest bardzo istotny w naszym umiarkowanym klimacie z tendencją do ocieplania Najczęściej w grudniu starannie, na ile sięgnę i z miłością opatulam ramblery. Żadne, nawet najlepsze prognozy nie są w stanie mnie od tego odciągnąć. Z kolei wiosną nigdy pod żadnym pozorem nie daję się zwieść lutowemu słońcu, okrycia zaczynam zdejmować dopiero w połowie kwietnia.
Doświadczenie mi mówi, że mimo ocieplenia w naszym klimacie występują zbyt duże wahania temperatur, a co za tym idzie, nagłe i szybkie zmiany warunków pogodowych: słońce, mróz, deszcz i brak śniegu potrafią wystąpić w tak paskudnej kombinacji, że można stracić wiele cennych roślin. Zwłaszcza, że w ostatnich latach róże nie wchodzą właściwie w zimowy okres spoczynku i kiedy przychodzi mróz, są zupełnie bezbronne, nie przygotowane na atak zimy. Słuszność tych spostrzeżeń potwierdziła tegoroczna zima 2020/2021.
Wybór gatunków róż
W takim klimacie, jaki mamy, czyli powiedziałabym: zmiennym z tendencją do ocieplenia, róże historyczne i mieszańce pochodzące w pierwszej linii od gatunków są idealnym wyborem do ogrodu. U nas cieszymy się historycznymi odmianami, które są odporne, najczęściej pachnące, o pięknej budowie kwiatów. Są mrozoodporne, a więc dużo mniej pracochłonne niż odmiany współczesne, które należy kopcować, gdyż nie wierzę w ich 100-procentową odporność na mróz. Dzięki odmianom, które pochodzą sprzed wieków, mamy również możliwość obcowania z historią w dwojaki sposób: przez nazewnictwo odmianowe, upamiętniające postaci historyczne, i przez świadomość tego, że wciąż mamy do czynienia z odmianami, które powstały i rosły w ogrodach wiele lat temu. Modzie na odmiany historyczne zawdzięczamy to, że wciąż możemy się nimi cieszyć: jest na nie popyt, są wciąż mnożone i kolejni miłośnicy róż ulegają ich urokowi.
A jakie inne korzyści mamy z tak prowadzonego ogrodu i z takiego doboru roślin?
Nie trujemy siebie i naszego otoczenia, a wręcz je chronimy. Cieszymy się obecnością mnóstwa stworzeń i mamy możliwość ich obserwacji w naturalnym środowisku. Czujemy się cząstką natury, bo żyjemy jej rytmem i, co ważne, w zgodzie z nią, o ile to w ogóle jest możliwe w dzisiejszych czasach. Z racji doboru gatunków przez cały sezon trwa u nas spektakl kwietny, począwszy od wiosny, a skończywszy jesienią na astrach, tzw. marcinkach, różach współczesnych, daliach i kolorowych owocach różnych drzew oraz krzewów ozdobnych.
Małgorzata Kralka
członek Polskiego Towarzystwa Różanego, miłośniczka róż, ale także dalii, liliowców i piwonii.
Prowadzi bloga http://rosenpedia.blogspot.com, właścicielka jedynej prywatnej Kolekcji Narodowej Róż w Wyględach
wszystkie fotografie Agnieszka Kowalska